WOJCIECH POKORA: A może cenzura jest jednak potrzebna? Porozmawiajmy

Cenzurę w PRL paradoksalnie łatwiej zrozumieć i rozgrzeszyć. Inaczej jednak sprawa wygląda, gdy cenzura pojawia się w warunkach demokracji i wolności. Tu zaczyna nam zgrzytać, definicja wolności wyklucza przecież kontrolę publikacji. Czy na pewno?

 

Oj, w Lublinie, w tym Lublinie,
tak powoli woda płynie –
jak się wybić, by nie chybić-
głowiłem się tam.
I orzekłem – nie ma rady-
trzeba wydać „Barykady”
od konfiskat do nazwiska
szybko dojdę sam.

 

(Józef Łobodowski, Lubelska szopka polityczna, 1937 r.)

 

Już prawie sto lat minęło od chwili, gdy Lublinem wstrząsnęła seria skandali literackich, których bohaterem był Józef Łobodowski, poeta debiutujący w 1932 roku tomikiem „O czerwonej krwi”. Debiut zakończył się konfiskatą tomiku przez lubelską cenzurę oraz relegowaniem poety z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Za poglądy. Łobodowskiemu wytoczono proces. Przyjaciel skandalizującego debiutanta, także poeta Józef Czechowicz, w jednym z listów precyzował czego dotyczył akt oskarżenia – „Między innemi zarzuca się tam podburzanie do nieposłuszeństwa władzom, szerzenie nienawiści klasowej, celowe obrażanie uczuć religijnych, bluźnierstwo i wreszcie obrazę moralności publicznej przez wypowiadanie bezwstydnych myśli i wyrazów”. Groził za to wyrok 4 lat więzienia. W roku debiutu Józef Łobodowski był konfiskowany dziesięciokrotnie. Nie został skazany, ale stał się sławny. No i nigdy nie skończył przerwanych wówczas studiów. Taki był efekt działania cenzury. Co ciekawe, po wojnie Łobodowskiego także objęła cenzura, ale tym razem zdecydowanie dotkliwiej. Gdy pod koniec lat 70. wydano w Polsce zbiór listów Józefa Czechowicza, w jednym z nich, pisanym w 1932 roku do poety Kazimierza A. Jaworskiego, pojawiło się następujące zdanie:

 

„Przyślij nam coś do „Barykad”. Co do ich charakteru, wobec faktu, że redaktorem jest Łobodowski, nie masz chyba wątpliwości. […] Pierwszy numer wyszedł 1.X, i wyszedł z trudem, gdyby nie fakt, że cenzor nie mógł wychwycić wątku artykułów, drukowanych bez znaków przestankowych, prawdopodobnie nie ukazałby się nigdy. Możliwe, że drugi zostanie skonfiskowany z punktu, bez czytania”.

 

PRL-owski cenzor wyciął z tego fragmentu wzmiankę o Łobodowskim, bowiem jako zajadły antykomunista znajdował się on na liście autorów zakazanych. Nie tylko nie można było publikować jego dzieł, nie wolno było o nim nawet wspominać. Nazwisko miało ulec zapomnieniu. Józef Łobodowski popełnił największą zbrodnię, jakiej można się dopuścić w totalitarnym reżimie – mówił prawdę.

 

Uważny czytelnik w tej chwili zastanawia się zapewne – ale jak to, totalitarnym? Łobodowski był przecież cenzurowany II Rzeczpospolitej, a jej do reżimów totalitarnych zaliczyć nie wolno. Nie wolno, ale na jej przykładzie doskonale możemy zobaczyć, jak działał system autorytarny. Otóż po przewrocie majowym w 1926 roku na wolności słowa w Polsce dokonano gwałtu. 10 maja 1927 roku weszło w życie rozporządzenie o prawie prasowym i związane z nim rozporządzenie o rozpowszechnianiu nieprawdziwych wiadomości. Było ono nielegalne i zostało uchylone przez sejm, jednak przez kilka lat przepisy te działały. A były to przepisy wymuszające na redakcjach „dobrowolne” poddawanie się cenzurze prewencyjnej. Wydawcy doszli do wniosku, że taniej jest wysłać do urzędu kontroli odbitki szczotkowe i zezwolenie na ingerencję cenzury na tym etapie, niż zaryzykowanie konfiskaty całego nakładu, co pociągało za sobą koszty. Oczywiście zdarzało się, że administracja i tak rekwirowała całe nakłady, traktując to jako element represji.

 

Dlaczego o tym piszę i dlaczego skupiam się na cenzurze w wolnej Polsce, a nie w Polsce Ludowej? Ku przestrodze. Cenzurę w PRL paradoksalnie łatwiej zrozumieć i rozgrzeszyć. Mieliśmy do czynienia z narzuconą siłą władzą, która dla utrzymania się eliminowała nie tylko niepożądane treści ale także niepożądane osoby. Każdy wiedział, że istnieje  Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, który odpowiada za prawomyślność. Inaczej jednak sprawa wygląda, gdy cenzura pojawia się w warunkach demokracji i wolności. Tu zaczyna nam zgrzytać, definicja wolności wyklucza przecież kontrolę publikacji. Czy na pewno?

 

W 2011 roku głośna była sprawa Roberta Frycza, twórcy strony antykomor.pl. Do mieszkania blogera wkroczyli przedstawiciele ABW w towarzystwie policji i zabezpieczyli laptopa Frycza. Bloger zamknął budzącą kontrowersję stronę, na której gromadził materiały o ówczesnym prezydencie Bronisławie Komorowskim. Jak tłumaczył (cytuję za „Newsweekiem”) „ Nie było moim celem obrażanie prezydenta Komorowskiego, to była strona satyryczna a treści na niej zawarte miały wywoływać uśmiech”. Nie było chyba wówczas zbyt wielu polityków, którzy by nie bronili wolności słowa i Roberta Frycza. „Newsweek” cytował zarówno Jarosława Kaczyńskiego jak i Sławomira Nowaka, którzy zgodnie twierdzili, że wolność słowa jest wartością nadrzędną i jeśli jakieś przepisy ( w tym przypadku chodziło o Kodeks Karny i artykuły dotyczących publicznego znieważania prezydenta ) tę wolność ograniczają, należy je poprawić.

 

W 2018 roku Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski pisali w „Gazecie Wyborczej” o Narodowym Banku Polskim sugerując, że prezes NBP Adam Glapiński uczestniczył w aferze KNF. Narodowy Bank Polski złożył w Sądzie Okręgowym w Warszawie sześć wniosków o zabezpieczenie roszczeń procesowych, postulując tymczasowe usunięcie artykułów prasowych dotyczących afery z wydań elektronicznych i papierowych „Gazety Wyborczej”. Postulat usunięcia treści z opublikowanych już wydań papierowych wywołał oczywiście serię ironicznych komentarzy. Jak informowała wyborcza.pl w artykule „NBP żąda cenzury prewencyjnej wobec pięciorga dziennikarzy <<Wyborczej>>” z  3 grudnia 2018, „Bank centralny chce też, by konkretni dziennikarze mieli zakaz pisania o NBP i jego prezesie”. Trzeba tu zaznaczyć, że sąd odrzucił te wnioski, ale ważne jest, że w porównaniu ze sprawą „antykomora” poszliśmy tu o krok dalej, już nie chodzi tylko o usunięcie treści, ale pojawia się postulat cenzury prewencyjnej.

 

Z podobnym postulatem mamy do czynienia w ostatnich dniach. 27 sierpnia 2020 r. w dwóch odrębnych postanowieniach Sąd Okręgowy w Warszawie zakazał red. Piotrowi Nisztorowi oraz spółce FORUM S.A., wydawcy „Gazety Polskiej Codziennie” publikowania artykułów na temat zarzutów wobec Prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. Jak zauważa Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP „W ten sposób Sąd Okręgowy w Warszawie łamie art. 54. Konstytucji RP, który w pkt. 2 mówi jednoznacznie: „Cenzura prewencyjna środków społecznego przekazu oraz koncesjonowanie prasy są zakazane”. W skandaliczny sposób narusza to zasadę wolności słowa demokratycznego państwa”.

 

Trudno się nie zgodzić z CMWP, ale to nie jedyny przypadek takiego postępowania sądów. O podobnym działaniu informuje np. „Nowa Trybuna Opolska”, której redaktor naczelny Krzysztof Zyzik napisał w kontekście sprawy red. Nisztora komentarz pt.: „Cenzura prewencyjna ma się w Polsce świetnie od lat”. Redaktor Zyzik pisze: „To nie jest wiedza tajemna, trąbiliśmy o tym na stronach głównych gazety i portalu, trąbił ogólnopolski portal branżowy Press.pl. Sąd Okręgowy w Opolu dwukrotnie zakazał nam pisać przez rok o wątpliwościach wokół projektu grupy naukowców Politechniki Opolskiej, jak i współpracującej z owymi naukowcami firmy mieszczącej się w salonie fryzjerskim (współpraca bynajmniej nie dotyczyła modelowania fryzur)”.

 

Jak zatem jest z tą cenzurą? Myślę, że w obliczu zbliżającego się terminu Zjazdu Krajowego SDP warto pochylić się nad tematem. Bo może cenzura jest potrzebna? Może jednak musi być, tylko wymierzona w określonym kierunku? Może trzeba trzymać w ryzach tych, którzy „podburzają do nieposłuszeństwa władzom, szerzą nienawiść klasową, celowo obrażają uczucia religijne, bluźnią i wreszcie obrażają moralność publiczną przez wypowiadanie bezwstydnych myśli i wyrazów”? Może trzeba za poglądy usuwać z uczelni? Józef Łobodowski wyleciał z KUL za „pornografię i bluźnierstwa”. Dziś mamy na tapecie sprawę dwóch profesorów, których wyrzucenia z uczelni domaga się opinia publiczna.

 

Pierwszym jest prof. Przemysław Czarnek, wykładowca w Katedrze Prawa Konstytucyjnego, poseł Prawa i Sprawiedliwości, którego usunięcia domaga się m.in. poseł PO z Lublina Michał Krawczyk. Prof. Czarnek zawinił tym, że na antenie publicznej telewizji powiedział m.in.: „brońmy się przed ideologią LGBT i skończmy słuchać tych idiotyzmów o jakichś prawach człowieka czy równości”.

 

Drugim jest ks. prof. Alfred Wierzbicki, kierownik Katedry Etyki Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, który poręczył za Michała Sz. znanego jako Margot. Wyrzucenia prof. Wierzbickiego z  uczelni domaga się Fundacja Życie i Rodzina.

 

To co, wyrzucamy? Czy rozmawiamy?

 

Wojciech Pokora